Liverpool jak walec rozprawia się z kolejnymi rywalami – jedyne ekipy, które nie zakończyły spotkania z The Reds porażką w tym sezonie to Nottingham Forest i Arsenal. W sobotni wieczór na Anfield przyjedzie Aston Villa. Ekipa Lwów to wprawdzie nie ułomki, ale w starciu z tak rozpędzoną maszyną Arne Slota nie są na pewno faworytem.
Jeszcze kilka dni temu Liverpool i Aston Villa były na czele tabeli Ligi Mistrzów. W środę The Reds, pokonując Bayer Leverkusen, wskoczyli na 1. miejsce, które stracili The Villans. Ekipa Unaia Emery’ego niespodziewanie przegrała 0:1 z Club Brugge po kuriozalnym rzucie karnym, o którym trąbi cała piłkarska Europa. O co chodzi? Zobaczcie sami.
Tym samym Aston Villa straciła prowadzenie i status niepokonanej, a także status zespołu bez straty gola. Jednak 9 punktów po 4 kolejkach to wciąż bardzo dobry wynik i na pewno na Villa Park nie mają prawa narzekań. Wystarczy przypomnieć, że na liście ofiar drużyny Emery’ego jest np. Bayern Monachium. I choćby dlatego Lwy mogą przyjechać do paszczy lwa, jaką jest bez wątpienia Anfield Road, z otwartą przyłbicą i bez strachu. Choć wyniki Liverpoolu ten strach mogą wzbudzać.
A przed sezonem strach kibiców Liverpoolu budził raczej fakt, że z zespołu odchodzi Jurgen Klopp. Długo nie poznawaliśmy nazwiska nowego szkoleniowca, a przymierzany do tej roli Ruben Amorim odrzucił ofertę z Anfield. W końcu wybrano Arne Slota, który zdobył uznanie swoją pracą w Feyenoordzie. Nie był jednak żadną gwarancją w nowym środowisku i dużo trudniejszej lidze, jaką jest Premier League. Bukmacherzy i eksperci jako kandydatów do mistrzostwa wymieniali praktycznie wyłącznie Manchester City i Arsenal. I pewnie sami fani The Reds zgadzali się z taką opinią, a miejsce na podium braliby w ciemno. Tymczasem po trzech miesiącach rozgrywek ich ekipa jest liderem w Premier League i liderem w Lidze Mistrzów. Gdyby nie niespodziewana wpadka z Nottingham, Liverpool miałby dziś status niepokonanego po 16 spotkaniach. Takiej formy i takiego pozytywnego wpływu nowego trenera nie spodziewali się chyba nawet najwięksi optymiści.
Prawdziwym pokazem siły The Reds był choćby środowy mecz z Bayerem Leverkusen w Lidze Mistrzów. Xabi Alonso, dopóki sam nie zapowiedział pozostania w ekipie „Aptekarzy”, był jednym z głównych kandydatów do przejęcia schedy po Kloppie. Gry i osiągnięć Bayeru w poprzednim sezonie nie podważał nikt. Jednak mistrzowie Niemiec dostali na Anfield srogie lanie i wyjechali z bagażem czterech goli. Mohamed Salah i spółka znów się zabawili, a bohaterem meczu został Luis Diaz, autor hat-tricka.
Aston Villa świetnie weszła w ten sezon, pokazując, że kwalifikacja do Champions League nie była dziełem przypadku, ani jednorazowym wyskokiem. Ostatni czas to jednak ewidentna zadyszka drużyny Emery’ego. Trzy ostatnie mecze to trzy porażki – 1:2 w EFL Cup z Crystal Palace, 1:4 w lidze z Tottenhamem i 0:1 w Champions League z Club Brugge. Wcześniej był również mało ekskluzywny remis z Bournemouth. The Villans mają jednak 18 punktów w dorobku, czyli dokładnie tyle samo co Arsenal i Chelsea. Powodów do bicia na alarm jeszcze nie ma, choć bardzo prawdopodobna czwarta z rzędu porażka na pewno nie poprawi atmosfery. O ile oczywiście ta porażka stanie się faktem, bo przecież nie wolno lekceważyć czwartej ekipy ubiegłego sezonu. Emery to świetny taktyk, a Liverpool da się pokonać, co udowodnił zespół Nuno Espirito Santo, czyli Nottingham.
W poprzednim sezonie Aston Villa przegrała na stadionie Liverpoolu aż 0:3, a meczu do udanych nie zaliczył na pewno Matty Cash, który zanotował bramkę samobójczą. Ta sytuacja w sobotni wieczór raczej się nie powtórzy, bo Cash jest kontuzjowany. W rewanżu na Villa Park padł remis 3:3, choć na pięć minut przed końcem spotkania goście prowadzili 3:1. Aston Villa nie wygrała żadnego z ośmiu ostatnich meczów z The Reds, a w historycznym ujęciu wygrała 59, przy aż 102 zwycięstwach zespołu z miasta Beatlesów.